poniedziałek, 28 listopada 2011

I jeszcze frytki do tego


Z bólem serca zauważyłam ostatnio, że ze względów ekonomicznych coraz bardziej powszechny wśród autorów staje się fast writing. Zjawisko to charakteryzuje się przedkładaniem ilości wydawanych książek nad jakość przy aprobacie czytających, dla których odpowiednim terminem byłby fast reading  (gdyby takie terminy w ogóle istniały). Trzecim aprobującym jest wydawnictwo, któremu zależy na tym, żeby szybko i dużo sprzedać. Ten trójkącik współpracy i współuzależnienia ma się całkiem nieźle w gnającej rzeczywistości XXI wieku.   
Do tej pory udało mi się utrzymywać pewien poziom swoich lektur, aż do niedawna, gdy skuszona zapowiedziami sięgnęłam po „Cherem” Dariusza Domagalskiego.
Po lektorze stwierdzam z całą stanowczością, że Domagalskiemu za „Cherem” należy się solidne lanie. Powieść jest, bowiem, przykładem przerostu formy nad treścią i naprawdę nazywając ją w ten sposób, prawię jej niezasłużony komplement. „Cherem” składa się z jednego, całkiem niezłego, opowiadania, fragmentów przewodnika turystycznego i całej reszty, którą osobiście wyrzuciłabym do kosza. Ale od początku.
W trakcie lektury odniosłam wrażenie, że autor przystępując do pisania, miał dobre opowiadanie z mocnym historycznym fundamentem i bohaterami wprost z mitów i legend. I gdyby poprzestał na krótszej formie biłabym teraz brawo. Niestety nie poprzestał.
Rozdmuchał zgrabną historię w słaby kryminał lub jeszcze wątlejszy horror. W trakcie czytania nie opuszczało mnie wrażenie, że całość jest pisana „na szybko”, bez przemyślenia, bez koordynacji, bez sprawdzenia. Jakby znany był autorowi punkt wyjścia i zakończenie, ale kompletnie brakowało pomysłu na zawartość poszczególnych rozdziałów. Wyraźnie widać, gdzie myśli pisarza dryfują i w których miejscach pojawia się tekst zupełnie zbędny dla samej historii, a konieczny dla powieści ze względu na ilość znaków. Zamiast interesującej powieści osadzonej głęboko w historii czytelnik dostaje oklepany kryminał, w którym zainteresowanie rozwiązaniem zagadki rozpływa się w kolejnych, nic niewnoszących do fabuły, rozdziałach lub bardzo słaby horror, w którym właściwie nic nie straszy. Całość jest nużąca i po przeczytaniu wszystkich wątków nie pamięta się już zupełnie o czym był początek, więc i rozwiązanie przynosi raczej ulgę, że to już koniec, niż zadowolenie z rozwikłania zagadki.
Historii nie ratują też bohaterowie. Domagalski tworzy postacie papierowe, nieskomplikowane, o psychice głębokiej jak kałuże. Główny bohater – Andrzej Kamiński, jak na detektywa jest niezwykle niedomyślny i niefrasobliwy. W tekście pojawiają się sprzeczne informacje na jego temat i nawet jego prawdziwa tożsamość nie może być wytłumaczeniem dla niekompetencji autora, który w jednym miejscu zaznacza, że to pierwsza sprawa Kamińskiego, bo do tej pory siedział za biurkiem, a w innym, twardo obstaje przy „doświadczeniu detektywa”. W trakcie czytania miałam nieustanne wrażenie pewnej niedookreśloności bohatera. Pomijam fakt, że dla mnie nie ma on kręgosłupa, nie ma też jaj i naprawdę ciężko mi sobie go wyobrazić, jako postawnego i przystojnego mężczyznę. Właściwie nie wzbudza żadnych uczuć poza rozczarowaniem.
                Komisarz Rafalski to postać, którą nawet daje się lubić mimo jego kilku naiwnych posunięć. Sympatyczny, dokładny, spokojny. Autor przyrównuje go do baśniowego Drzewca. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie robił tego za każdym razem, gdy ów bohater pojawia się na scenie.
                Przy pozostałych postaciach autor wysilił się jeszcze mniej. Profesor, Rosyjski mafioso, jego ludzie, nawet piękna Magda w czerwonej sukience – wszyscy wpisują się w klasyczne, proste i powielane do znudzenia, schematy, których ze względu na oklepany charakter nawet nie będę rozwijać.
                Wszystko to jednak dałoby się jeszcze wytrzymać, gdyby autor traktował poważnie czytelnika. Niestety tak nie jest. W trakcie lektury miałam wrażenie, że traktuje mnie, odbiorcę, jak idiotę, który nie wie co oznacza koperta wyświetlająca się na ekranie komórki, nie potrafi zapamiętać typu komputera lub marki samochodu (nazwy powtórzone również kilka razy) albo nie pamięta faktów z poprzedniego rozdziału. Powieść pełna jest treści oczywistych dla większości czytelników, a opisy zbliżone do definicji użytkowania klamki w drzwiach odbierałam z lekkim zażenowaniem.
                Najsłabszym elementem powieści jest język i stylistyka. Znów widać, że autor nie miał pomysłu na książkę albo czasu na jej napisanie, a przede wszystkim przemyślenie, co i jak chce w niej przekazać. Nie ma tu jasno zdefiniowanego narratora. Chwilami jest on obserwatorem z zewnątrz, bezstronnym komentatorem, by po chwili przekazać swoje własne odczucia, wygłosić tezy i wepchnąć odbiorcy prawdy ogólnie znane do gardła (poklepać, żeby się upewnić, że przełknął).
                Język powieści jest słaby i rozchwiany. Raz autor usiłuje zmierzyć się z wymyślnymi epitetami i porównaniami, by po chwili używać kolokwializmów i języka potocznego. Obie wariacje wypadają słabo i sztucznie, a autor z czterema powieściami w dorobku, powinien umieć panować nad językiem. W końcu pisanie to akt kreacji i nie można pozwolić by kreowane słowa wymykały się spod kontroli i dryfowały w dowolnym kierunku.
                W powieści jest więcej uchybień, nieścisłości i niezręczności, które kłują w oczy i obrażają intelekt czytelnika.  Powieść jest bardzo słaba i żałuję, że po nią sięgnęłam skuszona obietnicą czegoś tajemniczego i niezwykłego. Nic takiego nie otrzymałam. Ale może w dobie fast foodów jestem reliktem przeszłości, który nie rozumie, że pisanie to biznes, a nie akt tworzenia, że najważniejsza jest ilość a nie jakość i że jako czytelnik powinnam łykać to co dostaję bez grymaszenia, że zamiast jajka dostaję produkt jajopodobny do swojej kanapki.
W związku z tym już nie narzekam i do „Cheremu” poproszę duże frytki i colę na wynos.  
   

czwartek, 26 maja 2011

Za Ziutą o "Małym realizmie" w fantastyce

Poruszona lekko kwestią, która wykluła się na Forum SFHiH, a potem została uzupełniona przez Ziutę na jego blogu śpieszę dorzucić swoje przysłowiowe pięć groszy.

Bardzo podoba mi się nazwa, którą ukuł Ziuta, więc będę się nią posługiwała i będę przy tym na tyle bezczelna, że nie przytoczę definicji! (odsyłam http://ziutasiedziwi.blogspot.com/ ).
W moich rozważaniach odnoszę się jedynie do pierwszego wyjaśnienia tego zjawiska. Hobbyści byli są i będą i czytają nie tylko fantastykę. Jak się na czymś znasz, to rażą cię błędy, więc je wytykasz. W rozmowie przy piwie, w trakcie oglądania filmu, w trakcie przedstawienia - widzisz więcej niż laik, wytykasz błąd. Nie ma o czym mówić. 

Zastanawiam się jednak nad pierwszą kwestią. Jak należałoby postawić pytanie? Jak dużo fantazji przełknie czytelnik czy może gdzie jest granica nie do przeskoczenia? Myślę, że przede wszystkim należy przypomnieć, że choćbyśmy nie wiem jak fantastyczne dzieło stworzyli zarówno autor jak i czytelnik funkcjonują w świecie rzeczywistym. Co ważniejsze. Nasz umysł (nie dotyczy wariatów) również mieści się w świecie rzeczywistym. Możemy go nakarmić wizjami smoków, wampirów, wilkołaków, latających dywanów i magii i on to połknie. Każdy wyobrazi sobie to na swój sposób, ale nikt nie zakwestionuje np. koloru łuski smoka. Jeśli autor napisze, że smok był czerwony albo złoty, nikt nie powie - co za bzdura! Przecież wszyscy wiedzą, że smoki są czarne! Nikt nie wie jak wyglądają smoki - bo smoków jak wiadomo nie ma (chyba, że jest się miłośnikiem portali, które zwykłam nazywać "nie do wiary", gdzie raz na jakiś czas pojawia się rewelacja, że smoki istnieją i mają się dobrze. Co prawda w ciągu kilku tysięcy lat skurczyły się/zmieniły i przystosowały do obecnych czasów,bo po kryzysie ekonomicznym i zmianie stylu życia ludzi, gwałtownie spadła liczba owiec i dziewic). Trzymajmy się jednak pionu ogólnie przyjętego - smoków nie ma. Nikt nie dyskutuje, więc z książkowymi faktami: jeśli zieją ogniem to zieją, jeśli ktoś pisze, że miały futerko to miały, choćby moje doświadczenie czytelnika mówiło, że chyba nie bardzo. Autor tak zdecydował - jego świat. Akceptujesz lub nie. I do tego worka wrzucamy magiczne lustra, latające dywany itd.

Jednak powieści fantastyczne nie składają się w całości z materii li tylko fantastycznej. Bo już fakt, że głównym bohaterem jest człowiek powoduje, że widzimy w nim człowieka. Autor nie pisze - był stworzeniem dwunożnym o wydatnym brzuchu, co świadczyło o jego skłonności do picia bursztynowego trunku. Pisze po prostu "człowiek ów miał wydatny brzuch od picia piwa" - a czytelnik w głowie projektuje sobie wujka Henryka w czapce rogatywce i pludrach. Po doczytaniu, że bohater ma charakterystyczny wąs, dorzuca wujowi także wąs a'la Zagłoba i voila! Mamy bohatera.

Umysł czytelnika zapełnia luki w tekście - nie jest to temat nowy, po wielokroć wałkowany był także przez główny nurt, literaturoznawców, psychologów i inne mądre głowy.  Nie chce go teraz poruszać. Ważna jest świadomość, że zdolność do uzupełniania jest elementem procesu czytelniczego. Zakres uzupełnień w dużej mierze zależy od wiedzy i doświadczenia czytelnika. Jeśli nie znam się na orężu - w trakcie czytania operować będę prostymi symbolami. Wiem jak wygląda miecz, wiem jak wygląda szpada i sztylet. Więc jeśli w tekście pojawi się informacja, że miecz bohatera był dwuręczny po przodkach to wiem, że był coś jak w Krzyżakach. A jeśli będzie coś o tym, że bohater wywijał rapierem to w mojej wyobraźni pojawi się coś na kształt szabli, bo nie wiem jak wygląda rapier ani czym się różni od szabli. I co ważniejsze, moja ignorancja nie będzie przeszkadzała mi dobrze się bawić przy lekturze walk. Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Bo bohater może jechać na jaku - a dla mnie jak, bizon i bawół to mniej więcej to samo - duże kudłate zwierze z rogami - w trakcie lektury nie będzie mi przeszkadzała moja niewiedza. I tak wyobraźnia zaprojektuje taki obraz, który będzie odpowiadał temu co czytam korzystając z zasobów mojej wiedzy.

Zdaję sobie sprawę, że może drażnić znawcę niekompetencja autora i błędy, które pojawią się w tekście. Ale autor nie pisze dla pana X. znawcy tematu, ani dla Koła Strzeleckiego z Bzianki Dolnej, tylko dla czytelników ogólnie. Ilość czytelników, która zna się np. na Jakach nie jest duża w stosunku do czytelników, dla których Jak to duże kudłate zwierze. Dlatego nie sądzę, żeby błędy w kształcie zbroi, budynków czy elementów stroju były karygodne. Owszem, miło się czyta książki, gdzie widać ogromną wiedzę autora. Ale przecież powieść to nie egzamin opisowy ze znajomości realiów np. XV Hiszpanii (chyba, że autor wyraźnie zaznacza, że akcja ma miejsce w tych czasach!).
Dla mnie najważniejszy jest kunszt pióra! Jeśli autor napisze, że bohater dziabnął przeciwnika w oko nożem i zrobi to tak, że będę miała gęsią skórkę, to jest mi naprawdę obojętne, czy był to nóż td masła czy do patroszenia ryb.

sobota, 12 lutego 2011

Palimpsest osobowości

     Po lekturze „Welinu” Hala Duncana czuję się jak po dosyć zaciętej walce na ringu. Powieść zdecydowanie zaliczam do jednych z trudniejszych. W trakcie czytania miałam wrażenie, że treść faluje, rozmywa się, oddala, by za chwilę powrócić ze zdwojoną siłą. Wymaga stałej koncentracji i podzielności uwagi, bo należy skupiać uwagę na tym co tu i teraz, równocześnie trzymając w głowie dosyć mglisty obraz całości. Autor poszatkował bowiem fabułę, pociął na maleńkie fragmenty po czym wymieszał wszystko ze sobą i zaserwował czytelnikowi, który mozolić się będzie nad odtworzeniem całości.  W tekst powieści gęsto wplecione zostały fragmenty mitów i utworów literackich, a niektóre mitologiczne postacie pośrednio lub bezpośrednio są bohaterami powieści. Niech za przykład posłuży fragment opisujący schodzenie Inanny do Kur zestawione z identyczną drogą do piekła Phreedom Messenger.

Kurtyna z koralików grzechocze, kiedy Phreedom wchodzi do mrocznego pomieszczenia. Kobieta  welonie przerywa pracę i podnosi wzrok. (…)
Kiedy weszła przez siódmą bramę, zdjęto z niej królewską szatę. (…)[1]

Oczywiście nie jest to zabieg czysto literacki, ale posiadający głęboko zakorzenione znaczenie, rozwijający się dalej i tworzący dosyć zawiłą mozaikę. Bo tutaj na bohatera nie patrzy się przez pryzmat jednej historii i jednego bytu. Bohaterowie są palimpsestami osobowości. Tam gdzie wierzchni fragment się przeciera, pojawia się rys poprzedniej osobowości i kolejnych. Podtytuł powieści: Księga wszystkich godzin nawiązuje zarówno do faktycznie zagubionej księgi, ale przede wszystkim jest wskazówką dla czytelnika, że akcja powieści dziać się będzie nie tylko w teraźniejszości, ale też w przeszłości i przyszłości. A dokładniej: we wszystkich przeszłościach, teraźniejszościach i przyszłościach . Biorąc to pod uwagę, zabieg autora tworzącego wielowarstwowe postacie jest jak najbardziej uzasadniony. Mamy tak naprawdę do czynienia z garstką bohaterów, którzy historie swojego życia przeżywają po wielokroć, w różnych czasach i osobowościach.
Welin to także świat miliona światów sięgający nieskończoności we wszystkich kierunkach, także w górę i w dół. To pole walki, na którym anioły i demony stoczą ze sobą kolejną walkę o władzę nad światem. Żeby zrozumieć tę powieść trzeba ją pociąć na kawałki i posklejać. Tak żeby główne wątki wyłoniły się z chaosu. Odnoszę wrażenie, że Welin jest wstępem, preludium do czegoś większego. Jeszcze nie grają trąby wzywające do walki, ale wszyscy czują ciężar atmosfery, cisza przed burzą przytłacza i każe zajmować miejsca. Welin opowiada o tych, którzy nie chcą zająć miejsc, nie chcą opowiedzieć się po którejś z wrogich stron. Dramat polega na tym, że strony nie mogą pozwolić sobie na niespodzianki. Nie w trakcie tego wielkiego starcia, do którego wszyscy się przygotowują. Rebelianci, rewolucjoniści nie mogą krążyć beztrosko po bezdrożach. Bo w tak zrównoważonych siłach przeciwników jedno ziarnko może decydować o wygranej lub przegranej.
Rozpoczyna się pościg za uciekinierami, którzy schronili się w Welinie. Ale nie są tam tak bezpieczni jak by chcieli. Czas ucieka, wojna wisi w powietrzu, a wojska nie są jeszcze kompletne.
Przyznam, że lektura była siłowaniem się. Trochę z książką, a trochę ze sobą. Zamknięcie jej po przeczytaniu nie przyniosło rozwiązania, nie odpowiedziało na żadne pytanie. Liczę na jasność po części II: Atrament.





[1] Hal Duncan, Welin, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2005, str. 47