sobota, 12 lutego 2011

Palimpsest osobowości

     Po lekturze „Welinu” Hala Duncana czuję się jak po dosyć zaciętej walce na ringu. Powieść zdecydowanie zaliczam do jednych z trudniejszych. W trakcie czytania miałam wrażenie, że treść faluje, rozmywa się, oddala, by za chwilę powrócić ze zdwojoną siłą. Wymaga stałej koncentracji i podzielności uwagi, bo należy skupiać uwagę na tym co tu i teraz, równocześnie trzymając w głowie dosyć mglisty obraz całości. Autor poszatkował bowiem fabułę, pociął na maleńkie fragmenty po czym wymieszał wszystko ze sobą i zaserwował czytelnikowi, który mozolić się będzie nad odtworzeniem całości.  W tekst powieści gęsto wplecione zostały fragmenty mitów i utworów literackich, a niektóre mitologiczne postacie pośrednio lub bezpośrednio są bohaterami powieści. Niech za przykład posłuży fragment opisujący schodzenie Inanny do Kur zestawione z identyczną drogą do piekła Phreedom Messenger.

Kurtyna z koralików grzechocze, kiedy Phreedom wchodzi do mrocznego pomieszczenia. Kobieta  welonie przerywa pracę i podnosi wzrok. (…)
Kiedy weszła przez siódmą bramę, zdjęto z niej królewską szatę. (…)[1]

Oczywiście nie jest to zabieg czysto literacki, ale posiadający głęboko zakorzenione znaczenie, rozwijający się dalej i tworzący dosyć zawiłą mozaikę. Bo tutaj na bohatera nie patrzy się przez pryzmat jednej historii i jednego bytu. Bohaterowie są palimpsestami osobowości. Tam gdzie wierzchni fragment się przeciera, pojawia się rys poprzedniej osobowości i kolejnych. Podtytuł powieści: Księga wszystkich godzin nawiązuje zarówno do faktycznie zagubionej księgi, ale przede wszystkim jest wskazówką dla czytelnika, że akcja powieści dziać się będzie nie tylko w teraźniejszości, ale też w przeszłości i przyszłości. A dokładniej: we wszystkich przeszłościach, teraźniejszościach i przyszłościach . Biorąc to pod uwagę, zabieg autora tworzącego wielowarstwowe postacie jest jak najbardziej uzasadniony. Mamy tak naprawdę do czynienia z garstką bohaterów, którzy historie swojego życia przeżywają po wielokroć, w różnych czasach i osobowościach.
Welin to także świat miliona światów sięgający nieskończoności we wszystkich kierunkach, także w górę i w dół. To pole walki, na którym anioły i demony stoczą ze sobą kolejną walkę o władzę nad światem. Żeby zrozumieć tę powieść trzeba ją pociąć na kawałki i posklejać. Tak żeby główne wątki wyłoniły się z chaosu. Odnoszę wrażenie, że Welin jest wstępem, preludium do czegoś większego. Jeszcze nie grają trąby wzywające do walki, ale wszyscy czują ciężar atmosfery, cisza przed burzą przytłacza i każe zajmować miejsca. Welin opowiada o tych, którzy nie chcą zająć miejsc, nie chcą opowiedzieć się po którejś z wrogich stron. Dramat polega na tym, że strony nie mogą pozwolić sobie na niespodzianki. Nie w trakcie tego wielkiego starcia, do którego wszyscy się przygotowują. Rebelianci, rewolucjoniści nie mogą krążyć beztrosko po bezdrożach. Bo w tak zrównoważonych siłach przeciwników jedno ziarnko może decydować o wygranej lub przegranej.
Rozpoczyna się pościg za uciekinierami, którzy schronili się w Welinie. Ale nie są tam tak bezpieczni jak by chcieli. Czas ucieka, wojna wisi w powietrzu, a wojska nie są jeszcze kompletne.
Przyznam, że lektura była siłowaniem się. Trochę z książką, a trochę ze sobą. Zamknięcie jej po przeczytaniu nie przyniosło rozwiązania, nie odpowiedziało na żadne pytanie. Liczę na jasność po części II: Atrament.





[1] Hal Duncan, Welin, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2005, str. 47