Żałuję, że nie wydano tej książki
w wersji papierowej, bo aż prosi się o twardą okładkę i lekko pożółkłe
strony. I najlepiej żeby jeszcze
pachniała starością i może jeszcze gruszkowym tytoniem.
"Ektenia" to cztery obszerne,
uzupełniające się opowiadania. Jak puzzle jednej układanki każda z części zawiera
odnośnik do poprzedniej historii. To może być wspomniany przez kogoś bohater,
plotka ubrana w prawdę, albo prawda ukryta w domysłach. Opowiadania same dzielą całą historię na
wprowadzenie, rozwinięcie, pierdolnięcie i zachwyt.
Jeśli autor nadaje niezwykły
tytuł powieści to rzuca czytelnikowi propozycję rozpoczęcia gry. Można szukać
śladów porozrzucanych po książce, wędrować za tropem i pogłębiać opowiedzianą
historię. Ektenia to rodzaj litanii. Szukałam, więc rytmu opowieści, szukałam
zaśpiewu i odpowiedzi wiernych. Doceniam pomysł i wykonanie. Historie wewnętrznie
są podzielone, można brać je za poszczególne wersy litanii zamykane każdorazowo
odcinkiem powieści we fragmentach jak zaśpiewem wiernych.
Oczarowało mnie
zakończenie wtrącanej co kawałek opowieści. Jakże bliska mi jest technika
zawieszania czytania powieści, by świat przedstawiony ciągle istniał, a
bohaterowie żyli. Poświęcenie własnej ciekawości dla trwania wyobraźni. Sama
nie raz stosowałam tą technikę odkładając kolejną część sagi na półkę, aby
historia trwała w takim stanie jak ją porzucam. Z niechęcią czytam na
grzbietach tytułu „zakończenie/upadek/zagłada” – nie przyniosą mi te powieści
uśmiechu, skończą coś i zabiją drogich mi bohaterów. Jak wspaniale było
przeczytać, że nie tylko ja zachowuje historie dla nich samych i pozwalam im
trwać na nieprzeczytanych stronach.
Historia w "Ektenii" rozwija się
powoli. Pierwsze opowiadanie wprowadza w świat książki, powoli zawiązuje się
akcja, a czytelnik rozkoszuje się steampunkiem w najlepszym wydaniu. Drugi
przynosi majaki szaleńca w domu wariatów albo krótkie przebłyski świadomości
nieszczęśnika poddanego eksperymentowi. Atmosfera się zagęszcza tak jak woda zmieszana z ziemią. Powoli granica między „naszymi” a „obcymi” zaciera się i
czytelnik traci grunt pod nogami. Potem absolutnie genialna „Karna Kolej”, która
ponownie wykopała mi powietrze z płuc, przynosi sugestie odpowiedzi i więcej pytań. (Nadal uważam, że jest to
jedno z najlepszych opowiadań jakie czytałam w ciągu ostatnich lat). I finalne
opowiadanie, które rzuca nikłe światło na zagadki, ale jednak pozostawia
czytelnika w zawieszeniu i niepewności.
Klimat powieści jest bardzo
mroczny. Nieustanny niepokój, strach i smutek wpisane w mroczne krajobrazy.
Szaleństwo wije się między linijkami. Strzeszewski serwuje
czytelnikowi wędrówkę w niepewność i niewiadomą. Wszechobecny mrok i śmierć,
zatrważająca tajemnica. I glina. Gliniane kończyny, twarze i gałki oczne, znaki
ryte pazurami na gnijących ciałach. Twarze
bliskich znikające pod warstwą nowego ciała. Strzeszewski nadał nowy wymiar
golemom. Już nie są to bezmyślne potwory stworzone by nieść zagładę, ale nieszczęśliwe,
grzeszne dusze uwięzione w glinianej skorupie. Sugestywne zakończenie
wkraczania do glinianego domu, jak do pieca, gdzie będą wypalać się grzechy.
Autor szczegółowo i
dokładnie zbudowany świat przedstawiony, stworzył wspaniały klimat i tylko
brakowało mi w trakcie lektury tego charakterystycznego zapachu mokrej gliny i
szlamu.
Strona językowa opowiadań jest bez zarzutu.
Owszem, wypatrzyłam kilka potknięć, ale tak drobnych, że nie warto się nad nimi
pochylać. Jak na debiutanta Strzeszewski wykazał się wielkim artyzmem i kunsztem.
Pozostaje życzyć sobie więcej książek na tak wysokim poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz