wtorek, 14 stycznia 2014

Gliniana dusza - Ektenia Emila Strzeszewskiego




Żałuję, że nie wydano tej książki w wersji papierowej, bo aż prosi się o twardą okładkę i lekko pożółkłe strony.  I najlepiej żeby jeszcze pachniała starością i może jeszcze gruszkowym tytoniem. 

"Ektenia" to cztery obszerne, uzupełniające się opowiadania. Jak puzzle jednej układanki każda z części zawiera odnośnik do poprzedniej historii. To może być wspomniany przez kogoś bohater, plotka ubrana w prawdę, albo prawda ukryta w domysłach. Opowiadania same dzielą całą historię na wprowadzenie, rozwinięcie, pierdolnięcie i zachwyt.

Jeśli autor nadaje niezwykły tytuł powieści to rzuca czytelnikowi propozycję rozpoczęcia gry. Można szukać śladów porozrzucanych po książce, wędrować za tropem i pogłębiać opowiedzianą historię. Ektenia to rodzaj litanii. Szukałam, więc rytmu opowieści, szukałam zaśpiewu i odpowiedzi wiernych. Doceniam pomysł i wykonanie. Historie wewnętrznie są podzielone, można brać je za poszczególne wersy litanii zamykane każdorazowo odcinkiem powieści we fragmentach jak zaśpiewem wiernych. 

Oczarowało mnie zakończenie wtrącanej co kawałek opowieści. Jakże bliska mi jest technika zawieszania czytania powieści, by świat przedstawiony ciągle istniał, a bohaterowie żyli. Poświęcenie własnej ciekawości dla trwania wyobraźni. Sama nie raz stosowałam tą technikę odkładając kolejną część sagi na półkę, aby historia trwała w takim stanie jak ją porzucam. Z niechęcią czytam na grzbietach tytułu „zakończenie/upadek/zagłada” – nie przyniosą mi te powieści uśmiechu, skończą coś i zabiją drogich mi bohaterów. Jak wspaniale było przeczytać, że nie tylko ja zachowuje historie dla nich samych i pozwalam im trwać na nieprzeczytanych stronach. 

Historia w "Ektenii" rozwija się powoli. Pierwsze opowiadanie wprowadza w świat książki, powoli zawiązuje się akcja, a czytelnik rozkoszuje się steampunkiem w najlepszym wydaniu. Drugi przynosi majaki szaleńca w domu wariatów albo krótkie przebłyski świadomości nieszczęśnika poddanego eksperymentowi. Atmosfera się zagęszcza tak jak woda zmieszana z ziemią. Powoli  granica między „naszymi” a „obcymi” zaciera się i czytelnik traci grunt pod nogami. Potem absolutnie genialna „Karna Kolej”, która ponownie wykopała mi powietrze z płuc, przynosi sugestie odpowiedzi i więcej pytań. (Nadal uważam, że jest to jedno z najlepszych opowiadań jakie czytałam w ciągu ostatnich lat). I finalne opowiadanie, które rzuca nikłe światło na zagadki, ale jednak pozostawia czytelnika w zawieszeniu i niepewności.

Klimat powieści jest bardzo mroczny. Nieustanny niepokój, strach i smutek wpisane w mroczne krajobrazy. Szaleństwo wije się między linijkami. Strzeszewski serwuje czytelnikowi wędrówkę w niepewność i niewiadomą. Wszechobecny mrok i śmierć, zatrważająca tajemnica. I glina. Gliniane kończyny, twarze i gałki oczne, znaki ryte pazurami na gnijących ciałach. Twarze bliskich znikające pod warstwą nowego ciała. Strzeszewski nadał nowy wymiar golemom. Już nie są to bezmyślne potwory stworzone by nieść zagładę, ale nieszczęśliwe, grzeszne dusze uwięzione w glinianej skorupie. Sugestywne zakończenie wkraczania do glinianego domu, jak do pieca, gdzie będą wypalać się grzechy. 

Autor szczegółowo i dokładnie zbudowany świat przedstawiony, stworzył wspaniały klimat i tylko brakowało mi w trakcie lektury tego charakterystycznego zapachu mokrej gliny i szlamu.

Strona językowa opowiadań jest bez zarzutu. Owszem, wypatrzyłam kilka potknięć, ale tak drobnych, że nie warto się nad nimi pochylać. Jak na debiutanta Strzeszewski wykazał się wielkim artyzmem i kunsztem. Pozostaje życzyć sobie więcej książek na tak wysokim poziomie.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz